Recenzja - „W pół drogi do grobu” Jeaniene Frost



- Kotek, wciąż jej nie powiedziałaś? Cholera, na co ty czekasz?
- Na drugie nadejście Chrystusa! - rzuciłam - I ani chwili wcześniej! Teraz, właź do szafy!

W pół drogi do grobu miało być moim wielkim powrotem do świata wampirów - udanym powrotem, co wnioskowałam z dobrych recenzji i wysokich ocen na Lubimy Czytać. Zwykle, gdy zaczynam lekturę nie mam określonych oczekiwań i po prostu daję się ponieść temu, co wymyślił autor. Czasami jednak daję się omamić pozytywnym opiniom i buduję sobie w głowie obraz tego, jak moim zdaniem powinna wyglądać "tak dobra" książka, co z reguły jest punktem zapalnym do powstania rozczarowań. Tak właśnie było tym razem. 

Dokonując zemsty, półwampirzyca Catherine Crawfield poluje na nieumarłych i ich zabija. Ma nadzieję, że odnajdzie wśród wampirów swojego ojca, odpowiedzialnego za zniszczenie życia jej matce. Schwytana przez Bonesa, łowcę nagród polującego na wampiry, zostaje zmuszona do współpracy. W zamian za znalezienie ojca Cat zgadza się trenować z seksownym nocnym łowcą, aż dorówna mu umiejętnościami walki. Jest zdziwiona, że nie kończy jako jego przekąska. Czyżby rzeczywiście istniały dobre wampiry? Wkrótce Bones przekona ją, że bycie mieszańcem nie jest wcale takie złe. Zanim jednak Cat zdąży się nacieszyć nowo zdobytym statusem pogromczyni demonów, oboje będą ścigani przez grupę zabójców. Cat musi opowiedzieć się po jednej ze stron…
A Bones okaże się dla niej równie kuszący jak żywy mężczyzna.
(Źródło: Wydawnictwo MAG)

Autor rzadko daje czytelnikowi wstęp przed rozpoczęciem historii. Dużo częściej wpadamy w środek jakiejś sytuacji i powolutku dowiadujemy się wszystkiego. Tak też było tym razem, jednak coś mi zgrzytnęło. Odniosłam wrażenie, że w natłoku dialogów i zwrotów akcji Jeanienie Frost zapomniała, że coś trzeba czytelnikowi podrzucić, jeśli ma się on zatopić w danej opowieści. Nie mogę narzekać na nudę w fabule, ale wolałabym, aby nieco mniej się działo, a pisarka bardziej skupiła się na dodaniu paru komentarzy. To wrażenie potęgowała narracja prowadzona z punku widzenia Cat. Zwłaszcza, że pomiędzy jedną, a drugą walką i zawirowaniami w życiu osobistym bohaterów były takie krótkie odstępy. Dlatego właśnie mam problem z oceną tej powieści - naprawdę lubię, gdy sporo się dzieje i nigdy nie sądziłam, że może dziać się za dużo.

Nie zżyłam się z bohaterami, ale co gorsza nawet za nimi nie przepadam... Cat miała być twardą babką, wiecie łowczynią wampirów i takie tam. Niestety okazała się kolejną skrzywdzoną przez los dziewczynką, która za wszelką cenę stara się zadośćuczynić światu, że w ogóle istnieje. Nie tego oczekiwałam i właśnie to przeważyło szalę na jej niekorzyść. Dodatkowo przysięgam, że czasami jej iloraz inteligencji oscylował w okolicy zera. Czyż to nie logiczne, że jeśli ktoś pozbawi cię wszelkiej przewagi, jest wyraźnie lepiej wyszkolony oraz w sumie to jesteś jego więźniem, to nie zgrywasz mądrali, tylko starasz się wymyślić, jak nie umrzeć? Niby powinno być, a tu Cat zrobiła niespodziankę. A Bones... Bones miał być zły! Powinien być dużym, krwiożerczym wampirem! Tymczasem bardziej przypomina Edwarda niż Drakulę - no może przesadziłam, ale czujecie mój problem? Ponadto po raz kolejny spotkałam się ze zbyt szybkim obnażaniem duszy głównych bohaterów, przez co początek ich znajomości był nieco infantylny i sztuczny, po prostu źle się to czytało.  Ale żeby nie było, że wszystko jest źle to są też plusy do których zaliczają się teksty Bonesa oraz dialogi pomiędzy nim a Cat, często pełne sarkazmu lub humoru, które potrafiły wywołać uśmiech na mojej twarzy. Tylko, że to nie wystarczyło, żebym przymknęła oko na minusy.

Chciałabym napisać coś ponad to, ale prawda jest taka, że W pół drogi do grobu przeczytałam na początku wakacji i na tę chwilę nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Ogólnie mam dość mieszane uczucia w stosunku do książki - nie był to najgorsze spotkanie ze światem wampirów, ale nie było też tak dobre, jak oczekiwałam. Na plus na pewno działają dobre, zabawne dialogi i spora ilość zwrotów akcji, jednak dla mnie to nie wystarczyło, abym zakochała się w tej historii. Czy polecam? Nie jestem pewna, tym razem decyzję musicie podjąć sami. Osobiście sięgnę po kolejny tom przygód Cat, jednak nie jestem przekonana czy warto.

Moja ocena: 6/10

Skończyłam czytać: lipiec 2016 r.
Ocena z Lubimy Czytać: 8,11/10
Ilość stron: 438
Okładka: miękka
Data wydania: 21 września 2011 r.
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Anna Reszka
Cena (z okładki): 35 zł


- Moja biedna matka! Ma dobre dni i złe. Lekarz stara się dopasować jej leki, ale nigdy nie wiadomo, kiedy zacznie się atak. Nie zwracaj uwagi na jej gadanie o zabijaniu demonów. Jest zielonoświątkowcem.
 Wierzy w duchy i inne takie rzeczy. Tylko jej potakuj i staraj się nie mówić za dużo.
- Ale... ale... - Timmiemu niemal wychodziły na wierzch oczy. - Dlaczego jej powiedziałaś, że jestem twoim chłopakiem? Dlaczego nie wie o prawdziwym?
To było dobre pytanie. Rozejrzałam się w poszukiwaniu odpowiedzi. Jakiejkolwiek.
- On jest Anglikiem! - rzuciłam zdesperowana. - A mama... mama nie znosi cudzoziemców. 

Recenzja - „Wszystko to, co wyjątkowe” Matthew Quick



,,A potem któregoś dnia zaczniesz szukać siebie w lustrze i nie będziesz w stanie się zidentyfikować - 
będziesz widzieć jedynie wszystkich innych. Będziesz wiedział, że zrobiłeś to, czego inni po tobie oczekiwali. 
Zasymilujesz się. Znienawidzisz się za to, bo będzie za późno."

Nie tak dawno miałam okazję przeczytać Wybacz mi, Leonardzie - to nie była miłość od pierwszego zdania, ale nie mogę odmówić Matthew Quickowi, że ostatecznie poruszył mnie swoją opowieścią. Zakochałam się w historii Leonarda. Wiedziałam, że chcę więcej, ale żaden z opisów jego pozostałych książek nie mógł mnie do końca przekonać. Aż zobaczyłam Wszystko to, co wyjątkowe.

Oto Nanette. Wzorowa uczennica, gwiazda szkolnej ligi piłkarskiej i posłuszna córka. Zawsze robi to, czego się od niej oczekuje. Ale wszystko zmienia się w dniu, w którym dostaje podniszczony egzemplarz Kosiarza balonówki – tajemniczej, niewydawanej od lat kultowej powieści. Nanette czyta ją dziesiątki razy. Chce być taka jak główny bohater. Chce być buntowniczką.
Choć udaje wygadaną rebeliantkę, w środku to jednak ta sama Nanette, samotna introwertyczka, która usiłuje znaleźć swoje miejsce w nieprzyjaznym świecie. Zmuszona dokonać kilku trudnych wyborów nauczy się, że za bunt trzeba czasem zapłacić wysoką cenę.
(Źródło: Wydawnictwo HarperCollins Polska)

Jest coś fantastycznego w naprawdę dobrych książkach. To, jak po zakończonej lekturze przeczytane słowa nadal dźwięczą w umyśle czytelnika, sprawiając, że dopiero poznana historia skłania go do refleksji i pozostawia w nim potrzebę podzielenia się każdym uczuciem, którego właśnie doświadczył. Tak było z Nanette i Kosiarzem balonówki. Tak jest teraz ze mną. Ta niepozorna, stosunkowo krótka książeczka, sprawiła, że kłębi się we mnie mnóstwo emocji. I w takim momencie jestem najszczęśliwszym człowiekiem, że mam miejsce, w którym mogę się tym wszystkim podzielić. Z Wami. Wszystko to, co wyjątkowe to jedna z tych powieści, które najlepiej czyta się nad kieliszkiem wina lub ulubionej herbaty, zwiniętym pod kocem, nocą lub przy deszczowej pogodzie, kiedy nic nie czeka na moją uwagę i można po prostu chłonąć każde słowo. Dlaczego? Dlatego, że odnoszę wrażenie, że Matthew Quick wyjątkowo upodobał sobie, aby jego historie uderzały w czułe struny. Pod pewnymi względami Nanette przypomina mi Leonarda, bo obydwoje są młodymi ludźmi, którzy nie do końca pasują do reszty społeczeństwa, dlatego że są znacznie bardziej wrażliwi na otaczający ich świat. Nie chcą być kolejnym "nieszczęśliwym" dorosłym, a to, że myślą inaczej, wcale nie przysparza im sympatii.

Jak być szczęśliwym? Czy warto się wyróżniać? Jak odnaleźć siebie? Czy jestem szczęśliwy? Czy dałem się zaszufladkować? Czy bunt się opłaca? Jakie będą jego konsekwencje?  Czy chcę być inny? Czy moje życie wygląda tak, jak tego chcę? Czy w końcu pęknę? Co się wtedy stanie? Takie pytania stawia autor przed czytelnikiem, a przynajmniej właśnie te ja mam ochotę zadać. Teoretycznie Matthew Quick stara się na nie odpowiedzieć. Praktycznie mam wrażenie, że Wszystko to, co wyjątkowe zmusza do przeanalizowania tych zagadnień, ale tak naprawdę nie daje żadnych odpowiedzi. Patrząc jak potoczyły się losy Nanette, Alexa czy nawet Bookera - można podać różne rozwiązania, a żadne z nich nie wydaje się do końca właściwe. 

Mimo że Matthew Quick porusza trudne tematy, wplata w opowieść kilka wierszy i stosuje metafory to Wszystko to, co wyjątkowe czyta się naprawdę błyskawicznie. Ta niedługa książka, podzielona na króciutkie rozdziały, ma naprawdę dobre tempo akcji. Parokrotnie wspominałam o refleksyjności tej powieści, jednak nie doświadczyłam tu długich, pseudofilozoficznych rozważań nad sensem życia. Tak naprawdę wszystkie przesłania są wplecione w dialogi i fabułę, przez co Quick sprytnie przemyca swoje wnioski, jednocześnie sprawiając, że czytelnik nawet nie czuje przewracających się kartek, zwłaszcza patrząc na lekki styl autora. 

Nanette jest momentami nieco irytująca, jednak było w niej coś takiego, co sprawiło, że wyjątkowo ją polubiłam. Być może dlatego, że miała trzeźwe podejście do życia, a jednocześnie  nie chciała podążać ścieżką, jaką wskazuje jej społeczeństwo. Szybko zdaje sobie sprawę, że jej działania będą miały konsekwencje, nie podejmuje pochopnych decyzji - jest wyjątkowo dojrzała, jak na swój wiek, a jednocześnie ma cechy typowej nastolatki. To dobre połączenie, bo tak właśnie wygląda mentalność młodych ludzi, stojących u progu dorosłości, podobnie zresztą jest było ze mną. W przeciwieństwie do Nanette, nie potrafiłam polubić Alexa, bo ma wyjątkowo specyficzną osobowość. Choć początkowo nie miałam do niego zastrzeżeń, to z każdą kolejną decyzją traciłam do niego sympatię. Podobnie było z Bookerem.  

Wszystko to, co wyjątkowe to książka o poszukiwaniu siebie, o tym, że aby podążać własną ścieżką, trzeba mieć siłę, żeby ponieść konsekwencje własnych decyzji. Matthew Quick po raz kolejny serwuje nietuzinkowych bohaterów praz opowieść, która skłania do refleksji. Co mogę więcej powiedzieć? Gorąco polecam ;).

Moja ocena: 8/10

Skończyłam czytać: wrzesień 2016 r.
Ocena z Lubimy Czytać: 7,44/10
Ilość stron: 256
Okładka: miękka
Data wydania: 14 września 2016 r.
Wydawnictwo: HarperCollins Polska
Tłumaczenie: Krzysztof Obłucki
Cena (z okładki): 34,99 zł  


Wiedziałem, że osiągnąłem kres dzieciństwa, kiedy zdałem sobie sprawę, że dorośli w moim życiu nie wiedzą więcej ode mnie - i wtedy w jednej chwili pojąłem, że wszystko, co poprzedzało właśnie ten moment, było rodzajem gry, prowadzonej przez tak zwanych dorosłych, którzy puszczali do siebie porozumiewawczo, gdy się na nich nie patrzyło... ludzi, którzy udawali, że są kimś, kim nie byli, [...].


Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu HarperCollins Polska

Recenzja - „Załącznik” Rainbow Rowell


Lincoln nie potrafił wytłumaczyć, nawet samemu sobie, dlaczego stała się dla niego taka ważna.
Obie z Jennifer były dowcipne i serdeczne, ujmujące. Ale zawsze bardziej ujmowała go Beth.

Raibow Rowell dała się poznać polskim czytelnikom jako autorka powieści dla młodzieży. Nie mam za sobą jeszcze żadnej z jej powieści, ale o praktycznie wszystkich słyszałam całkiem rozbieżne opinie. Tym bardziej chciałam przekonać się jak będzie ze mną, choć jednocześnie miałam niejasne wrażenie, iż jestem odrobinę za stara na jej młodzieżowe historie. Dlatego gdy okazało się, że w Polsce ukaże się Załącznik - czyli książka kierowana do już starszego odbiory - nie mogłam się doczekać, aż ją poznam. 

Lincoln jest mężczyzną przed trzydziestką, który nadal mieszka w rodzinnym domu i pracuje na stanowisku administratora bezpieczeństwa informatycznego w redakcji gazety Courier. Oznacza to, że system wyłapuje jedno ze słów-kluczy w pracowniczych e-mailach i wysyła Lincolnowi taką wiadomość do weryfikacji - co w praktyce oznacza, że mężczyzna przez większość swojej zmiany czyta internetową korespondencję swoich współpracowników. Tak właśnie "poznaje" Beth i Jennifer. Na początku wysyła im upomnienie za prywatne rozmowy, później jednak zaczyna czuć do nich sympatię. Zwłaszcza do Beth - choć jeszcze jej nie zna, a kobieta ma chłopaka. Czy Lincoln odważy się zrobić coś ze swoimi uczuciami?

Lincoln O’Neill nie może uwierzyć, że jego praca polega na czytaniu cudzych e-maili. Zgłaszając się na stanowisko „administratora bezpieczeństwa danych”, wyobrażał sobie, że będzie budował systemy zabezpieczeń i odpierał ataki hackerów – a nie pisał raport za każdym razem, gdy dziennikarz działu sportowego prześle koledze sprośny dowcip.
Natrafiwszy na e-maile Beth i Jennifer, wie, że powinien wysłać im upomnienie. Ale ich pokręcona korespondencja na temat spraw osobistych bawi go i wciąga.
Kiedy sobie uświadamia, że zakochał się w Beth, jest już za późno, żeby tak po prostu nawiązać z nią znajomość. Co miałby jej powiedzieć...?
„To ja jestem tym facetem, który czyta twoje e-maile… i kocham cię?”
(Źródło: Wydawnictwo HarperCollins Polska)

To zabawna sytuacja i naprawdę świetny pomysł na fabułę. Ani my - jako czytelnicy - ani Lincoln nie wiemy nic o Beth oraz Jennifer. Jedyne, co możemy zrobić to wraz z głównym bohaterem śledzić ich e-maile i samodzielnie zbudować sobie w głowie jakąś wizję. Rainbow Rowell opowiada o dorosłych ludziach, w których pozostała jakaś nuta dziecka. Z tą młodzieńczą nieporadnością Lincoln zakochuje się w kobiecie, której nie zna i wraz z nią bohaterowie starają się rozwiać swoje problemy. To, co przede wszystkim urzekło mnie w tej historii to właśnie postaci, które tu występują i ich wcale niebanalne problemy, z którymi przyszło im się zmierzyć

Akcja rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, zaraz przed przełomem milenijnym. Komputerom i internetowi sporo brakuje do tych z dzisiejszych czasów. Mimo to poza wspomnieniem o końcu tysiąclecia rzadko widziałam różnicę pomiędzy tamtymi, a dzisiejszymi czasami. Zgaduję, że głównym powodem jest niewielka ilość opisów, ponieważ aktorka podzieliła swoją powieść na dwie przeplatające się części. W jednym rozdziale śledzimy e-maile Beth i Jennifer, żeby w kolejnym wrócić do Lincolna, którego poczynania czytelnik obserwuje z perspektywy trzecioosobowego narratora. Poza tym poszczególne fragmenty są naprawdę króciutkie - maksymalnie pięć stron - co w połączeniu z wyjątkowo lekkim stylem Rainbow Rowell sprawia, że ta opowieść mija wręcz błyskawicznie.

Naprawdę polubiłam obie kobiety i ich relację. To dokładnie taka przyjaźń, jaką mogłabym zobaczyć na ulicy - czasami pełna sarkazmu, czasami wsparcia, narzekań oraz trudnej miłości, jeśli właśnie tego wymaga. Naprawdę potrafię docenić realizm w uczuciach bohaterów, bo egzaltowanie ich to całkiem nowa moda - i to taka, która praktycznie nigdy mi się nie podoba. Lincoln to główny bohater nie do końca w moim stylu, ale mimo to i tak go polubiłam, Mężczyzna jest przed trzydziestka i mieszka z matką, a większość czasu spędza w pracy. Automatycznie skojarzył mi się z typowym informatykiem, ale na jego korzyć działa charakter. Lincoln jest po prostu sympatyczny. Z jakiegoś powodu polubiłam zwłaszcza momenty z jego matką - kobieta ma dość trudny charakter oraz osobliwe przekonania, a mimo to, lub być może dlatego, została jedną z moich ulubionych bohaterek w Załączniku.

Skoro jest tak dobrze, to czy znalazło się coś złego? Zależy od punku widzenia odbiorcy. Ponieważ około połowa powieści ma formę epistolarną - współczesną, ale jednak - ja osobiście zmagałam się z tym samym problemem, co w przypadku Love, Rosie. Zabrakło mi troszeczkę więcej akcji. Niby nadrabiają to części Lincolna, ale i tam nie spotkałam się z wielkimi zwrotami w fabule. Podobnie jest z zakończeniem. Chociaż generalnie podobało mi się, że tak naprawdę do ostatnich stron Rainbow Rowell trzyma czytelnika w niepewności, jak skończy się ta historia (teoretycznie), ale zabrakło mi tam emocji. Nie będę się czepiać samej treści ostatnich rozdziałów, ale to powinien być ten moment, który wyróżni się na tle innych, tymczasem odniosłam wrażenie, że ani bohaterowie, ani czytelnik nie odczuli wagi tych ostatnich kilku scen.

Podsumowując Załącznik to wyjątkowo ciepła opowieść o życiu i miłości trochę nieporadnych dorosłych. Rainbow Rowell zaserwowała mi książkę, która idealnie wpasowała się w to, na co miałam aktualnie ochotę, a jej lektura była czystą przyjemnością. Nie znajdziecie tu wprawdzie wielkich wzlotów i upadków, ale mimo to Załącznik to bardzo dobra powieść obyczajowa, którą mogę Wam polecić, jeśli macie ochotę na dobrą książkę.

Moja ocena: 7/10

Skończyłam czytać: wrzesień 2016 r.
Ocena z Lubimy Czytać: 7,21/10
Ilość stron: 415
Okładka: miękka
Data wydania: 14 września 2016 r.
Wydawnictwo: HarperCollins Polska
Tłumaczenie: Magdalena Słysz
Cena (z okładki): 36,99 zł



[...] Był taki uroczy, że niemal zgodziłam się, żeby dziecko dostało Dakota na drugie.
Potem jednak uznałam, że muszę myśleć jak matka i je chronić.
Beth do Jennifer:
Wiedziałam, że w końcu odezwie się w tobie instynkt macierzyński.



Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu HarperCollins Polska

Porozmawiajmy o... czytnikach

Jeszcze niedawno byłam zagorzałą przeciwniczką zarówno czytników, jak i generalnie książek w formie elektronicznej. Nie potrafiłam wyobrazić sobie siebie paradującej z takim urządzeniem, skoro papierowe wydania są tak śliczne i mogłabym wdychać ich zapach bez końca. Nieustannie zarzekałam się, że to nie to samo - czytać powieść i nie móc poczuć w dłoni przewracających się kartek czy zobaczyć jej na półce. Dodatkowo nie mogłam przeżyć wydania 20-30 zł na e-book, skoro miałam możliwość dołożyć parę złotych (lub nawet kupić taniej) do papierowego egzemplarza, oczywiście uwzględniając ceny w moich ulubionych księgarniach internetowych. Co się zmieniło?

Zacznijmy od tego czym jest czytnik
Przyznaję się do tego bez bicia - przez długi, długi czas nie wiedziałam czym konkretnie jest czytnik. Zakładałam, że poza jakimś innym ekranem, który docelowo nie powinien męczyć wzorku, jest to po prostu uboższy w funkcje tablet. Patrząc na to w ten sposób jakoś nie czułam potrzeby zaopatrywania się w kolejne urządzenie, które będzie działało w ten sam sposób, co mój telefon czy komputer. A że diabeł tkwi w szczegółach okazuje się, że czytnik wcale do końca tabletu nie przypomina.
Główną i zasadniczą różnicą jest pojawienie się takiego wynalazku jak e-papier. To cudo sprawia, że ekran czytnika w założeniu przypomina zwykłą, zadrukowaną stronę, co więcej według zwolenników praktycznie nie ma między nimi różnicy różnicy. W skrócie – e-papier to małe kuleczki atramentu, które za pośrednictwem impulsów elektrycznych układają się w piksele. Mamy więc jasne tło i ciemny atrament, który pokazuje tekst.*  Główną zaletą urządzenia jest fakt, że kiedy "kuleczki" ułożą się w obraz, może być on wyświetlany praktycznie bez końca, ponieważ ekran nie pobierze energii do momentu zmiany obrazu. W praktyce oznacza to tyle, że nie licząc wewnętrznych procesów, podczas czytania książki energia jest użyta jedynie podczas zmiany strony, co oznacza niebywale długą żywotność urządzenia. Poza tym e-ink nie generuje światła i w przeciwieństwie do matryc LCD, im więcej światła, tym lepiej można zobaczyć ekran bez przyciemniania czy efektu lusterka. 
Czytnik jest urządzeniem o bardzo wąskiej specjalizacji, bo ma tak naprawdę jedno przeznaczenie - służy do czytania książek. Wszystkie udogodnienia w postaci Wi-Fi, przeglądarki internetowej czy poczty służą tylko i wyłącznie ułatwieniu w przerzucaniu e-booków pomiędzy urządzeniami. 

Jak to się stało, że skusiłam na e-reader?
Kiedy pierwszy raz przyszła mi do głowy myśl o zakupie czytnika, z jakiegoś powodu stwierdziłam, że jeśli już nabyć takie ustrojstwo to musi być to Kindle. Nie żebym miała ku temu konkretny powód. Jest to po prostu marka o której najwięcej się słyszy i najczęściej widzi, zwłaszcza w sieci. Tylko, że pieniążki na drzewach nie rosną (a szkoda!), a Amazon trochę sobie liczy za swój sprzęt (w wersji bez reklam), to te myśli zostały odłożone na czas nieokreślony, czyli w sumie do tych wakacji. Widzicie, przedłużając umowę w Play dostrzegłam, że zamiast telefonu w abonamencie - którego zakupu i tak nie planowałam - mogłabym się skusić na czytnik InkBook Obsidian. Więc wpadłam w odmęty internetu i zaczęłam szukać o nim jakiś konkretnych opinii, bo wiadomo, felernego sprzętu nikt by nie chciał. Nic takiego nie znalazłam, ba!, zdążyłam nawet poznać kila pochlebnych słów o tym modelu. A że złotówka to jak nie pinądz za sprzęt - nawet przeliczając, że miesięcznie dokładam do abonamentu 10 zł, czyli całkowita cena urządzenia za dwa lata wyniesie mnie dokładnie 241 zł - w sumie nie trzeba było mnie długo przekonywać, że warto. I takim oto ciągiem zdarzeń trafił do mnie mój InkBook.


InkBook Obsidian, czyli mój czytnik
Co znajdziecie w pudełku?
 
Jak widzicie czytnik jest ładnie zabezpieczony w kartonowym pudełku, otwierającym się ni mniej ni więcej jak... książka!
Tak się prezentuje po wyjęciu z pudełka. Nie wiem dlaczego, ale początkowo myślałam, że będzie większy. Przekątna ekranu wynosi 6 cali, dzięki czemu czytnik idealnie leży w dłoni i dobrze obsługuje się go jedną ręką. Przód jest matowy, mam wrażenie, że między innymi przez to powierzchnia wyświetlacza nie tworzy efektu "lusterka" i będzie bardziej odporna na zarysowania. Tył jest wykonany z materiału przypominającego w dotyku gumę, dzięki czemu sprzęt nie ślizga się w dłoni i stabilnie się go trzyma. Niestety jest jednocześnie podatny na odciski palców. Na dolnej części ramki znajduje się przycisk Home, który podświetla się na podczas ładowania, natomiast po obu bokach mamy fizyczne przyciski do zmieniania stron. Może to oczywiście robić też na ekranie, jednak ja znacznie częściej używam do tego właśnie tych klawiszy. Na górnej krawędzi umieszczono wejście na kartę mikro SD, pozwalając czytelnikowi na rozszerzenie wbudowanej pamięci, gniazdo ładowania oraz przycisk włączający i blokujący czytnik.
W pudelku znajduje się też kabel do ładowania, dokładnie taki, jaki jest stosowany do większości dzisiejszych telefonów, choć troszeczkę nie podoba mi się, że producent nie dołączył w zestawie wtyczki.  Ponadto ja dostałam również etui na mój czytnik, które posiada magnetyczne zamknięcie, gumowe brzegi oraz zamszowy środek i bardzo dobrze chroni mój sprzęt. 
Nie będę Was zanudzać specyfikacją techniczną, bo  znajdziecie ją na jakiejkolwiek stronie. Ja od siebie dodam, że InkBook ma osiem gigabajtów wbudowanej pamięci oraz dostęp do Wi-Fi. Dodatkowo choć sam ekran nie generuje światła, to na brzegach umieszczono diody i pozwolono użytkownikowi regulować jego natężenie.

Legimi, czyli czytanie w abonamencie 
Dlaczego o tym wspominam? Cóż po pierwsze to świetna sprawa - za cenę jednej książki otrzymacie miesięczny dostęp do ponad 16 000 e-booków, a ta liczba rośnie każdego dnia. Dodatkowo to całkowicie legalny sposób na poznanie całej gamy gatunków, autorów, powieści. Jest z czego wybierać! Po drugie Legimi to jeden z ważnych czynników, dlaczego uważam zakup czytnika za tak dobrą decyzję. Są takie książki, które chętnie bym przeczytała, ale wiem, że nie zagrzeją miejsca na mojej półce. Nie spodziewam się po nich za wiele (najczęściej słusznie), a mimo to coś mnie ciągnie do tych historii. Większość z nich znalazłam właśnie na Legimi.

Plusy i minusy?
Zawsze miałam przy sobie książkę. Idąc na uczelnię, do miasta, do lekarza... praktycznie za każdym razem okazywało się, że w ciągu dnia udało mi się przeczytać przynajmniej rozdział. Problem pojawiał się przy mniejszych torebkach lub większej ilości rzeczy, bo nagle okazywało się, że nie mam jej gdzie wcisnąć. Albo że powieść, którą zabrałam akurat nie była tą, na którą aktualnie miałam ochotę. Na te problemy czytnik jest świetnym rozwiązaniem - mały format, który przenosi dziesiątki tytułów. 
To nieprawda, że czytnik nie męczy wzroku z jednego, prostego powodu - generalnie robi to czytanie. Natomiast prawdą jest, że dużo lepiej cieszyć się lekturą na InkBooku niż na komputerowym ekranie LCD. Poza tym nie sądziłam, że aż tak upodobam sobie regulowaną wielkość czcionki - po którejś tam godzinie dużo lepiej przyswaja mi się większy tekst niż standardowa 11 czy 12.
Czy to w podróży, czy wieczorową porą - książki nie da się czytać po ciemku. Niestety. A choć czytnik sam w sobie nie generuje światła to jest wyposażony w diody LED, które sprawiają, że mogę cieszyć się lekturą niezależnie od warunków oświetlenia i pory dnia, czyli to, co do tej pory mógł mi zaoferować jedynie telefon.
Cóż, a jakie są minusy? Tak naprawdę główny (i być może jedyny) to brak papierowego egzemplarza. I też nie zawsze jest to wada. Jeśli jakaś powieść z czytnika niesamowicie by mi się spodobała, mogę się założyć, że skusiłabym się na tradycyjne wydanie. 
Wiem, że nie przekonam zagorzałych przeciwników zarówno e-booków, jak i czytników. Wiem, bo ja również nie tak dawno do nich należałam. Jednak mimo to, jeśli naprawdę sporo czytacie, to fantastyczna alternatywa, choćby dla noszenia wszędzie opasłego tomiska. To świetne urządzenie, które szybko zyskało moją aprobatę, choć wcale się tego nie spodziewałam i - mimo że minęły dopiero dwa miesiące - nie wyobrażam sobie jego braku.


A jak jest u Was? Należycie do zwolenników czy przeciwników? :) Może widzicie jakieś inne plusy lub minusy?

Recenzja - „W ogień” Ewa Seno [Book Tour]



Zasada numer jeden (…) żyj zawsze chwilą obecną. Bez względu na to,
co zrobisz, jutro i tak nadejdzie, nie warto więc przejmować się nim już dzisiaj.

W ogień Ewy Seno to jedna z tych książek, które przyciągnęły mój wzrok cudowną okładką i opisem fabuły, która mogłaby wpasować się w mój gust. Gdyby nie Book Tour u Cyrysi, pewnie w końcu sięgnęłabym po tę powieść. A tak jestem niesamowicie wdzięczna, że go zorganizowała, bo pozwoliła uniknąć mi nerwów, że wydałam pieniądze na taki koszmarek. 

Emma i Em są nierozłączne już od przedszkola. Nic nie jest w stanie ich rozdzielić, dopóki jedna z nich po śmierci swojego ojca nie musi wyjechać z matką za ocean. W tym czasie drugą dosięga najmocniejszy cios… Na co byś się zdecydowała, gdyby ogarnęła cię rozpacz czarniejsza niż piekło? Czy dla pomszczenia śmierci przyjaciółki podjęłabyś współpracę z… diabłem?
Em to zrobiła. A potem… wszystko się zmieniło.

(Źródło: Wydawnictwo Feeria Young)

Kto z Was kojarzy Zmierzch? (Przecież wiem, że praktycznie wszyscy.) Kto z Was przeczytał Zmierzch mając 12-14 lat i go polubił? Kto z perspektywy czasu uważa go za znacznie gorszą książkę niż wtedy? No i tu się pojawia problem. Zarówno Stephanie Meyer, jak i całe autorzy wszystkich powieści zmmierzchopodobnych kierują się do bardzo młodego czytelnika i podają mu na tacy wszystkie niezbędne informacje. I wcale nie chodzi mi o zagadki i inne fabularne zwroty, ale bardziej o ogólny odbiór, zarówno historii jak i bohaterów. Wiemy kto ma odegrać księżniczkę, bohatera, złoczyńcę... Nierzadko też bezbłędnie domyślamy się, jak zakończy się dana opowieść. I to jest mój główny problem i sprawa, którą po latach zdążyłam znienawidzić powieści typowo dla nastolatków. Wyjątkowo nie lubię, gdy czytelnika traktuje się, jak dziecko pokazując mu palcem tych "dobrych" i tych "złych". Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ jestem prawie pewna, że gdybym trafiła na książkę Ewy Seno osiem lat temu, uboższa o wiedzę, która przyszła po przeczytaniu tych paruset książek, w sumie mogłabym polubić tę powieść. Sukuby, inkuby, diabeł, bóg, zemsta, przyjaźń, miłość... dokładnie w takiej tematyce kiedyś gustowałam. Jednak teraz? Potrzeba znacznie, znacznie więcej by mnie zachwycić. 

Weźmy na tapetę bohaterów, bo to chyba największa wada tej książki. Weźmy ich sobie pod lupę po kolei, bo nawet Ci, którzy nie brali czynnego udziału w fabule, wzbudzili moją niechęć. I tak:

  • Emma popełnia samobójstwo. Dlaczego? Kiedy jej najlepsza przyjaciółka wyprowadza się, do dziewczyny natychmiast zaczyna przystawiać się miejscowy playboy. Mimo płynących ze wszystkich stron ostrzeżeń Emma idzie z nim na całość, po czym przekonuje się, że to wszystko był tylko zakład o jej dziewictwo, a ktoś wszystko sfilmował i wrzucił do sieci (jak i po co, tego się nie dowiedziałam). Dziewczyna pisze e-mail (list samobójczy?) do przyjaciółki o tych wydarzeniach i łyka garść tabletek. Emma jest uważana przez wszystkich za słabą psychicznie, podatną na sugestie, płochliwą, naiwną i uroczą dziewczynkę. Wcielenie dobra. Ciepłą kluchę. Nazwijcie to sobie jak chcecie. I tu następuje pierwszy zgrzyt. Odebranie sobie życia to trudna decyzja, która wymaga pewnego rodzaju odwagi, czy też determinacji, i w dużej mierze dobrego powodu. Osoba podatna na sugestie, słaba psychicznie polegałaby na ostrzeżeniach swoich przyjaciół, a nie wykazywała upór w spotykaniu się z chłopakiem. Poza tym, czy to ja jestem staromodna, czy to naprawdę dziwne oddać dziewictwo po kilku tygodniach znajomości? 
  • Daniel jest powodem, dla którego Emma popełniła samobójstwo. Najbardziej typowy na świecie "ten zły". I chyba jest socjopatą. Nie wykazuje żadnej skruchy za to, co zrobił dziewczynie, śmieje się na jej pogrzebie, oblewa Emily benzyną, obsypuje pierzem, przywiązuje do drzewa i zostawia "na śmierć", czyli przywiązaną do drzewa na klifie - ta scena była tak dziwna, jak to brzmi.
  • Ojciec Emily - kolejne wcielenie dobra, same zalety, żadnych wad i oczywiście nie żyje
  • Matka Emily - wrachowana kobieta, której nie zależy na dobru córki, a tylko nad tym, co pomyślą ludzie. Typowa "zła matka". Znika z fabuły w momencie pojawienia się Michela.
  • Lina - wcielenie dobra, które dla mnie brzmiało, jak zazdrosna kobieta. 
  • Luke - dziwny facet, który rzadko się pojawiał i rzucał tajemnicze uwagi.
  • Nathaniel - typowy "przyjaciel". Poza tym, że cały czas wspomina, że kogoś uwiódł, wyjątkowo nie przypomina diabelskiego pomiotu, za który się podaje. Tak naprawdę jest dobry, a to, że zaprzedał duszę to jeden wielki błąd i koniecznie potrzebuje przyjaciółki.
  • Michael - diabeł. Zachowuje się jak rozpuszczony piętnastolatek, kieruje korporacją (piekłem), rozdaje ciepłe posadki pracownikom (demonom). Poza kilkoma okazjami mało szatański, typowy przykład udręczonego złego chłopca, któremu mogłaby pomóc miłość. Wszystkie pytania o swoje decyzje kwituje stwierdzeniem "jestem diabłem!".
  • Emily - najbardziej irytująca z nich wszystkich. Najpierw robi, później myśli (to drugie rzadko się zdarza). Na samym początku chodzi po całym miasteczku i krzyczy do każdego, kto chce (lub nie) jej słuchać, że Daniel zabił jej przyjaciółkę - która popełniła samobójstwo - i dziwi się, że nikogo nie obchodzi to tyle, żeby zareagować. Kocha diabła, twierdzi, że wie jaki jest, a później się dziwi, że zachowuje się jak szatan. W jednej chwili czuje ogromne wyrzuty sumienia, śni się jej przyjaciółka i nagle BUM już ich nie ma. Zakompleksiona seksbomba, która nauczyła się uwodzić mężczyzn w godzinę i teraz wszyscy padają jej do stóp. Lubi sobie pokrzyczeć na innych, często bez wyraźnego powodu. Sporo płacze (nie znoszę mazgajowatych bohaterek).

Chciałabym teraz powiedzieć coś miłego. Naprawdę. Rzadko jestem postawiona w sytuacji, gdzie nie wydarzyła się choć jedna sena, która przypadłaby mi do gustu. Tym razem najlepsze, co mogę stwierdzić to, że są fragmenty, które były znośne, a to stanowczo zbyt mało. Może, może gdyby to podpisanie kontraktu było punktem kulminacyjnym tej książki lub przynajmniej wypełnienie go... Nie, co ja plotę? To nic by nie zmieniło. Nawet jeśli na początku gdzieś tam był pomysł, to wykonanie zawiodło na całej linii, a wszystko, co się zdarzyło było przewidywalne do szpiku kości. W ogień to wprawdzie nie komedia, ale ja tam uśmiałam się po pachy.

Moja ocena: 2/10


Skończyłam czytać: lipiec 2016 r.
Ocena z Lubimy Czytać: 6,30/10
Ilość stron: 340
Okładka: miękka
Data wydania: 7 lipca 2016 r.
Wydawnictwo: Feeria Young
Cena (z okładki): 34,90 zł

Z własnej woli wylądowałaś w szambie. Chcąc nie chcąc, masz teraz dwa wyjścia:
albo nauczysz się pływać w gównie, albo się poddasz i pójdziesz na dno.


Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Cyrysi, organizatorce akcji i autorce bloga Literacki Świat Cyrysi.

Recenzja - „Stalowe serce” Brandon Sanderson



Nigdy nie zadawaj pierwszego ciosu. Jeśli musisz zadać drugi, upewnij się,
że twój przeciwnik już nie wstanie, tak byś nie musiał go uderzyć po raz trzeci.

Pokochałam twórczość Sandersona za Drogę królów, a to uczucie tylko umocniło się po tym, jak poznałam trylogię Ostatnie Imperium. Stalowe serce było pierwszą książką tego autora, którą zdobyłam i ostatnią z moich zbiorów, którą przeczytałam. Czekała na swoją kolej ponad rok, aż będę miała czas się nią rozkoszować i zatęsknię za wspaniałym piórem pisarza. Czego to mnie nauczyło? Że Sanderson Sandersonowi nie równy...

W wieku ośmiu lat David był świadkiem dwóch scen - śmierci własnego ojca oraz zranienia Stalowego Serca. Ten dzień zdefiniował całe jego dalsze życie, bo objął on jeden cel, którym została zemsta na pozornie niezniszczalnym mordercy. Jednak chłopak wie, że w jego umyśle kryje się sekret, słabość, która może pogrążyć uzurpatora. Dziesięć lat po tych wydarzeniach do Newcago przybywają Mściciele, grupa bojowników zajmujących się zabijaniem Epików. David za wszelką cenę chce się do nich przyłączyć i przedstawić im swój szalony plan - plan zabicia Stalowego Serca.

W zdewastowanym świecie przyszłości superbohaterowie są dla ludzkości przekleństwem.
Dziesięć lat temu pojawiła się na niebie Calamity. Był to impuls, który sprawił, że niektórzy ze zwykłych dotąd ludzi zaczęli się zmieniać i przejawiać niezwykłe umiejętności. Zdumione społeczeństwo nazwało ich Epikami. Epicy nie są przyjaciółmi gatunku ludzkiego. Niezwykłe zdolności sprawiły, że odczuwają wielkie pragnienie sprawowania władzy. Ale żeby rządzić ludźmi, trzeba skruszyć ich wolę. Teraz, w mieście znanym niegdyś jako Chicago, niewiarygodnie potężny Epik zwany Stalowym Sercem sprawuje rządy Imperatora. Posiada siłę kilku ludzi i potrafi kontrolować żywioły. Oznacza to, że nie można go pokonać. Nikt nie podejmuje więc z nim walki… Nikt prócz Mścicieli.
Nazywam się David Charleston. Nie jestem Mścicielem, ale zamierzam się do nich przyłączyć. Mam coś, czego potrzebują. Znam jego sekret. Widziałem jak Stalowe Serce krwawi.
(Źródło: Wydawnictwo Zysk i S-ka)

Pokochałam Sandersona za jego Archiwum Burzowego Świata, bo ta seria to istny majstersztyk fantastyki, czyli mojego ulubionego gatunku. Później sięgnęłam po trylogię Ostatnie Imperium, która była równie genialna i autor na stałe znalazł sobie miejsce w czołówce moich ulubionych twórców. Nic więc dziwnego w tym, że sięgając po Stalowe Serce miałam bardzo wysokie oczekiwania. Spodziewałam się wszystkiego, co urzekło mnie poprzednimi razy, czyli fantastycznie wykreowanego świata, rewelacyjnych bohaterów i lektury pełnej emocji. I o ile z pierwszymi dwoma nie mam problemu, to tych emocji trochę zabrakło.

Przede wszystkim nie spodziewałam się po Sandersonie dystopii. Mimo że opis na to wskazywał, z jakiegoś powodu nie przetworzyłam tego na ten gatunek, który nieodłącznie kojarzy mi się z typową literaturą młodzieżową. Obawiałam się również, że autor ulegnie pokusie schematów wiążących się z tym gatunkiem. Słusznie i nie słusznie. Generalnie miałam ogólne wrażenie, że gdzieś to już widziałam, mimo że nie potrafię wskazać Wam palcem, o co konkretnie mi chodzi. Jeśli przymknąć by na to - dość niesprecyzowane uczucie - oko to nie wiele mam do zarzucenia samemu pomysłowi. Podobał mi się fakt bezlitosnych Epików i tajemnicy jaka ich otaczała, ponieważ zastanawia mnie, jak to się stało, że pozornie normalni obywatele, wraz z pojawieniem się mocy, stawali się krwawymi mordercami. Mam wrażenie, jakby autor chciał popchnąć czytelnika do rozważenia, czy ludzki umysł jest w stanie poradzić sobie z takimi zdolnościami i zachować sumienie (cóż według wizji Sandersona odpowiedź brzmi nie). Jest to zdecydowanie ciekawa myśl, która stała się osią fabuły Stalowego Serca. Przypadł mi też pomysł, że każdy Epik ma jakąś słabość, czasem zupełnie irracjonalną, która może zniwelować jego zdolności. Poza tym po prostu uwielbiam styl Sandersona, więc nie zależnie od tego czy bohaterowie przebywali w kryjówce, czy na akcji książkę czytało mi się tak samo dobrze, mimo że wszystkie wydarzenia obserwujemy z perspektywy Davida.

Nie mam nic do zarzucenia kreacji bohaterów. Wprawdzie David nie zawładnął moim sercem i mam do niego dość obojętny stosunek, jak na głównego bohatera, jednak w gruncie rzeczy nawet go lubię. Pokochałam za to Mścicieli i ich relacje, zwłaszcza Cody'ego i Abrahama. Tych dwóch mężczyzn jest tak bardzo od siebie różnych, a jednak obydwaj niesamowicie przypadli mi do gustu i z przyjemnością obserwowałam ich w akcji. Troszeczkę żałuję, że autor nie poświęcił więcej czasu na pokazanie wydarzeń, które sprawiły, że powstali Mściciele i jak to się stało, że dołączyli do nich kolejni członkowie grupy, ale mam szczerą nadzieję, że pisarz rozwieje moją ciekawość w kolejnych częściach.

Tak jak już wspominałam zabrakło mi tu emocji. Mam wrażenie, że autor stworzył sobie plan wydarzeń, które powinny po kolei następować i ściśle się go trzymał. Gdzieś nawet mimo pewnych utrudnień na drodze bohaterów wszystko toczy się równo do celu, aż do punku kulminującego. W teorii Sanderson zadbał o odpowiednią ilość komplikacji, problemów, emocjonujących momentów, ale jakoś dalej miałam myśl, że to wszystko jest częścią większego planu. A nie jest dobrze, jak czytelnik tak sobie myśli, zwłaszcza, że to jedyna taka powieść pisarza, w której tego doświadczyłam. W ten sposób pozornie fascynująca fabuła, sprawiła, że niewiele z tych emocji faktycznie poczułam.

W sumie Stalowe serce to bardzo dobra dystopia, która na pewno przypadnie do gustu każdemu zwolennikowi gatunku. Jednak czegoś mi w tej książce zabrakło. Być może dlatego, że wiem, jak dobry może być Brandon Sanderson, który w poprzednich dwóch seriach wielokrotnie pokazał mi, że stać go na więcej. I o ile generalnie mogę polecić Wam tę pozycję, to patrząc przez pryzmat innych powieści autora, czuję się ociupinkę zawiedziona.

Moja ocena: 7/10

Skończyłam czytać: sierpień 2016 r.
Ocena z Lubimy Czytać: 7,49/10
Ilość stron: 445
Okładka: miękka z zakładkami
Data wydania: 8 czerwca 2015 r.
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Tłumaczenie: Joanna Szczepańska
Cena (z okładki): 34,90 zł

Czasami robienie tego, co robiliśmy kiedyś, przypomina nam o tym, 
kim wtedy byliśmy, i nie zawsze jest to przyjemne.

Książka przeczytana w ramach wyzwania Kiedyś przeczytam

Recenzja - „Gdzieś tam, w szczęśliwym miejscu” Anna McPartlin


- Mój pierworodny, Jeremy, został poczęty na skutek przemocy i zmarł na skutek przemocy,
ale dopóki żył, pozostawał światłem mojego życia. [...] Przyszłam tu po to,
żeby opowiedzieć o nim i o wszystkim, czego nauczył mnie ten krótki czas, który razem spędziliśmy.

Gdzieś tam, w szczęśliwym miejscu to moje pierwsze spotkanie z twórczością Anny McPartlin i zupełnie nie wiedziałam, czego się po niej spodziewać. Naczytałam się mnóstwo pozytywnych opinii o Ostatnich dniach Królika i, tak bardzo jak jest to złe, przez ten pryzmat patrzyłam również na jej najnowszą powieść, przez co miałam bardzo wysokie oczekiwania. Tak więc autorka miała trudne zadanie, bo podczas naszego pierwszego spotkania, zamiast otwartego umysłu, jej opowieść trafiła na twardą ścianę wymagań. Co z tego wynikło?

Maisie zaszła w ciążę w wieku osiemnastu lat i przez to utknęła w związku z człowiekiem, który uważał ją za osobisty worek treningowy. Przez wiele lat nie mogła znaleźć w sobie siły by od niego odejść, aż do momentu, gdy trafiła na salę operacyjną ze spowodowanymi przez niego obrażeniami. Kilka lat późnej życie kobiety jest nadal jest trudne, bo Maisie opiekuje się chorą na demencję matką, pracuje na dwa etaty i wychowuje dzieci, jednak w końcu jest szczęśliwa. Aż do tego feralnego dnia. Pierwszego styczna 1995 r. Jeremy wymknął się z domu i już do niego nie wrócił. Rozpoczynają się rozpaczliwe poszukiwania. 

Zerkam niespokojnie na widownię. Czy znajdę dość sił, by opowiedzieć ludziom o moim synu? 
Jeremy był dobrym, wrażliwym chłopcem, kochałam go tak, jak potrafią tylko matki. Mam poczucie winy, bo daleko mi do ideału. Za długo tkwiłam w związku z jego ojcem-katem, który terroryzował mnie przez lata. Nie zawsze ogarniałam rzeczywistość, czasami przytłaczała mnie proza życia. Nie było mi łatwo pracować na dwa etaty, opiekować się chorą matką, która przestała być sobą, i znosić zmienne nastroje nastoletniej córki. Ból po stracie syna nigdy nie zelżeje, ale wciąż mam dla kogo żyć. Co cię nie zabije, to cię wzmocni…
Mój syn umarł 1 stycznia 1995 roku. Minęło dwadzieścia lat, a ja stoję przed grupą obcych ludzi, by im o nim opowiedzieć.
Głęboki wdech. Zaczynajmy
 (Źródło: Wydawnictwo HarperCollins Polska)

To przejmująca opowieść o poczuciu winy, nadziei, strachu i stracie, wywołująca całą gamę emocji, od uśmiechu po płacz. To książka niosąca ze sobą ważne przesłanie, poruszająca drażliwy temat tolerancji, przemocy w rodzinie i ukazująca, jak brutalne może być życie oraz do czego może doprowadzić strach. To książka, która zupełnie rozbiła mnie emocjonalnie. 

To, co mnie zaskoczyło od samego początku to sytuacja, w której dokładnie wiemy, jak potoczą się losy bohaterów, których przecież dopiero poznajemy. Nie jest to typowy zabieg, mający podkręcić uczucia czytelnika już w pierwszych stronach, ale faktyczne przedstawienie, jak zakończy się ta opowieść. Wywołało to u mnie pewną obawę, że autorka nie poradzi sobie z poprowadzeniem akcji, tak aby mnie zaintrygować czy wywołać emocje, skoro od samego początku wiem, jak będzie wyglądało zakończenie. Strach ten był zupełnie próżny. Okazało się, że Anna McPartlin dokładnie wiedziała, co robi, ponieważ pytania typu "jak?" i "dlaczego?", które zadawałam sobie podczas lektury, wywołały we mnie znacznie większą burzę. Przez to, że znałam finał tej historii, bardziej skupiłam się na emocjach, które płynęły do mnie z książki, wraz z bohaterami przeżywałam strach, rozpacz, wręcz czułam ich desperacką potrzebę odnalezienia Jeremy'ego. Tylko, że w przeciwieństwie do nich, ja już wiedziałam, że nie wróci do domu.

Jestem pewna, że już Wam o tym wspomniałam, ale cenię sobie książki, które mają realistyczne podejście zarówno do postaci, jak i do fabuły. Właśnie te historie zdecydowanie bardziej do mnie przemawiają, ponieważ sprawiają, że mogę poczuć uczucia targające bohaterami i wczuć się w ich sytuację. Taka książka dużo bardziej mną wstrząsa, pozostawia po sobie szalejące emocje i skłania do refleksji, bo obieram ją znacznie bardziej osobiście. Tak też było z Gdzieś tam, w szczęśliwym miejscu. Anna McPartlin powoli dostarcza czytelnikowi kawałki układanki składające się na tę historię, nie koloryzując poszczególnych fragmentów i nie popadając w przesadę. Od momentu zniknięcia Jeremy'ego akcja toczy się dwutorowo. Z jednej strony obserwujemy Maisie, Bridie, Valerie i przyjaciół chłopaka, którzy walczą z czasem i starają się sprowadzić go do domu, a z drugiej czytelnik dostaje wgląd co właściwie wydarzyło się tamtego wieczora, czyli otrzymuje krótkie - bo zaledwie godzinne - fragmenty widziane oczami Jeremy'ego. Ten zabieg ogromnie przypadł mi do gustu, bo podsycało to moją ciekawość i jednocześnie stworzyło z tej emocjonalnej historii książkę, która trzyma w napięciu i nie pozwala odłożyć się na półkę. 

Wisienką na torcie jest narrator trzecioosobowy, ale patrzący na rozgrywające się wydarzenia oczami praktycznie wszystkich bohaterów. Obserwujemy więc Maisie, która choć stara się jakoś trzymać, obwinia się o zaginięcie syna i rozpaczliwie stara się go odnaleźć. Valerie, kochającą, młodszą siostrę, której ciężko porozumieć się z matką, młodą dziewczynę pragnącą, aby jej straszy brat wrócił bezpiecznie do domu. Bridie, starszą kobietę, której mózg zasnuł się mgłą. Chciałaby pomóc córce, pozostać przytomną na tyle długo, żeby pomóc w odnalezieniu ukochanego wnuka, ale uniemożliwia jej to choroba. Freda, policjanta, który po latach skrytych uczuć i pomagania Maisie, w końcu dostał szansę, aby ułożyć sobie życie z ukochaną. Niestety życie krzyżuje mu plany, bo podświadomie kobieta obwinia go za to, że tamtego wieczora nie było jej w domu. Mężczyzna robi wszytko, co w jego mocy, żeby odnaleźć nastolatka, ale czy kruche uczucie ma szansę przetrwać w tak trudnych okolicznościach? Przyjaciele Jeremy'ego. Młodzi ludzie, którzy choć tak się od siebie różnią, jakoś złapali wspólną nić porozumienia i wszyscy drżą w obawie, co mogło się stać. I na końcu Jeremy, czyli bohater, którego zdążyłam polubić na przestrzeni trzech stron, jednocześnie wiedząc, jaki będzie jego los. Złoty chłopiec, który krył w sobie wiele tajemnic i cierpienia, spędził dzieciństwo obserwując, jak ojciec katuje matkę i wziąć na siebie ciężar bycia jedynym mężczyzną w domu. Chłopiec, który zrobiłby wszystko dla swojego najlepszego przyjaciela. Autorka wykreowała fantastycznych bohaterów, ma się wręcz wrażenie, jakby Ci wszyscy ludzie nie żyli tylko na kartach jej powieści. 

Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu Anny McPartlin to książka o młodym człowieku, któremu nie dane było dorosnąć i o jego bliskich, którzy musieli poradzić sobie z tą stratą. Książka serwuje ogromy ładunek emocjonalny, wspaniałych bohaterów i historię, która ostatecznie wzruszyła mnie do łez, choć wcale się na to nie zapowiadało. Gorąco polecam.

Moja ocena: 8/10

Skończyłam czytać: wrzesień 2016 r.
Ocena z Lubimy Czytać: 8/10
Ilość stron: 400
Okładka: miękka
Data wydania: 31 sierpnia 2016 r.
Wydawnictwo: HarperCollins Polska
Tłumaczenie: Maria Zawadzka
Cena (z okładki): 36,99 zł

- Wszystko będzie dobrze, Bridie - zapewniła Lynn.
- Wszystko było dobrze, ale czasy się zmieniają, a to, co dobre, stopniowo  staje się złe.
Nie możemy nic na to poradzić. Myślisz, że masz nad tym jakąś kontrolę,
ale tak ci się tylko wydaje, kochanie. [...] Nic już nie będzie takie samo. - Po jej twarzy pociekły łzy.
- Wszystko się zmienia, Bridie. Na tym właśnie polega życie.
- Ale przez pewien czas było tak dobrze - odpowiedziała, po czym zamilkła.



Książka przeczytana w ramach wyzwania Kiedyś przeczytam (za Dziedzictwo ognia)

Stosik #14 i podsumowanie sierpnia



Sierpień był kolejnym leniwym miesiącem, który spędziłam na czytaniu, oglądaniu filmów i spotkaniach ze znajomymi. Choć powoli zaczyna doskwierać mi nuda, to jestem wyjątkowo szczęśliwa, że mam jeszcze miesiąc wakacji (uroki bycia studentem), kiedy to mogę zbierać siły na kolejny rok akademicki. Dodatkowo na wrzesień zaplanowałam sobie sporo lektur i mam nadzieję, że w końcu uda mi się napisać trochę postów "na zapas", żeby tym razem utrzymać stosunkowo płynną ich publikację i uniknąć przestojów, które mimo moich najlepszych starań, pojawiały się w zeszłym roku. Trzymajcie kciuki! 



Stosik #14 
Co miesiąc powtarzam sobie, że muszę ograniczyć zakupy książkowe... i co miesiąc polegam. Nawet pomijając fakt, że za każdym razem mój portfel piszczy to w sierpniu dotarłam do krytycznego punktu, gdzie ilość zalegających u mnie książek przekroczyła 50. I tak, zdaję sobie sprawę, że u części z Was ta liczba jest podobna, lub większa, ale doszłam do wniosku, że to najwyższy czas nałożyć sobie bana na zakupy i zająć się tym, co w niektórych przypadkach leży na półce już ponad rok. Oczywiście jednak zanim to nadeszło, do mojej biblioteczki trafiło 11 nowych pozycji :D.
Od góry:
  • Erica Johansen Królowa Tearlingu - od dłuższego czasu polowałam na tę książkę, bo podobno zawiera wszystko to, co kocham: świetnie wykreowany świat, dobrych bohaterów i polityczne intrygi. Mniam! Nie da się też pominąć faktu rewelacyjnej promocji na stronie Wydawnictwa Galeria Książki, czyli minus 50% na cały asortyment, dzięki czemu  ta powieść kosztowała mnie 15 zł ;)
  • Erica Johansen Inwazja na Tearling - ta sama promocja co wyżej, no bo jak się powiedziało A to i trzeba powiedzieć B... :D
  • Kim Holden Promyczek - książka wywołała prawdziwy szał w całej blogosferze, praktycznie wszyscy pieją z zachwytu nad twórczością Kim Holden i opowiadają jak to lepiej się nie zbliżać do tej opowieści bez paczki chusteczek. Z reguły sceptycznie podchodzę do tak często recenzowanych powieści, ale i ja nie mogłam się oprzeć pokusie sprawdzenia, co takiego jest w tej książce. Efekt wakacyjnych promocji na czytam.pl.
  • Josephine Angelini Taniec w ogniu - ni z tego ni z owego napisała do mnie jakaś dobra dusza na Lubimy Czytać, że ma tę powieść w dobrej cenie i chciałaby mi ją sprzedać, a że na kontynuację Próby ognia czekałam dokładnie rok, to bez większego namysłu zgodziłam się na tę propozycję.
  • Ilona Andrews Magia zabija - uwielbiam serię o Kate, znajduje się ona w pierwszej piątce moich ukochanych książek, a na tę konkretną kontynuację czekałam czekałam pięć lat... Mam szczerą i ogromną nadzieję, że Fabryka Słów nie zapomni o swoich czytelnikach i nie każe mi ponownie przez to przechodzić. Poza tym mogliby też pomyśleć nad wznowieniem nakładu, bo całe mnóstwo ludzi szuka tych książek, a praktycznie nikt nie chce ich oddać, a to najlepsze urban fantasy, z jakim miałam do czynienia. (czytam.pl)
  • Elle Kennedy Układ - wpływ blogosfery. Naczytałam się sporo pozytywnych opinii i to sprawiło, że sama zechciałam sprawdzić czy i mnie ta powieść przypadnie do gustu. Spory wpływ na tę decyzję miał też fakt, że dzięki wakacyjnym promocjom na czytam.pl był to wyjątkowo tani zakup.
  • Elle Kennedy Błąd- jak wyżej.
  • Sarah J. Mass Królowa Cieni - wprawdzie trzeci tom Szklanego Tronu jeszcze przede mną, ale nie sposób przejść obojętnie obok prawie 50% obniżki, raz jeszcze dzięki czytam.pl.
  • Cassandra Clare Pani Noc - czy muszę mówić coś więcej poza tym, że to Nocni Łowcy? Przeczytałam zarówno Diabelskie Maszyny jak również Dary Anioła i nie mam zamiaru kończyć swojej przygody z tym uniwersum, dopóki autorka nie da mi wyraźnego powodu ;). (czytam.pl)
  • Kiera Cass Korona - ostatni (?) tom Selekcji, która choć nie jest fenomenalna, miała w sobie coś, co mnie do niej przekonało i chętnie poznam jej zakończenie. Efekt wymiany na jednej z facebook'owych grup.
  • Kerstin Gier Silver. Pierwsza księga snów - zaintrygowało mnie, co takiego jest w twórczości autorki, że za jej Trylogię Czasu płaci się jak za złoto? Bo musicie przyznać, że 200 zł za trzy książki to sporo pieniędzy. (czytam.pl)

Podsumowanie sierpnia 
W poprzednim miesiącu udało mi się przeczytać dziesięć książek, co przebiło wynik z lipca (a taki miałam cel), z czego jestem niezmiernie zadowolona. W sumie przeczytałam  4 281 stron, czyli statystycznie około 138 dziennie, co daje bardzo satysfakcjonujący wynik. 
Tradycyjnie moje zdjęcie odeśle Was do recenzji.

    
   


Najlepsza książka
Trudny wybór. Mam na myśli okropnie, strasznie trudny, bo sierpień obfitował w fantastyczne lektury. Ale chyba najbliżej jest tu Taniec w ogniu i Magia zabija, czyli dwie fenomenalne kontynuacje. Dlaczego uważam, że pierwsza zasługuje na ten tytuł możecie dowiedzieć się w recenzji, natomiast druga to po prostu... Kate. Czyli urban fantasy, które pokochałam całym sercem od pierwszego tomu i od tamtej pory wciąż zajmuje miejsce w TOP5 moich ulubionych serii. To książka, która ma wszystko - napięcie, akcję, humor, magię, technologię i absolutnie rewelacyjnych bohaterów.

Najgorsza książka
Kojarzycie moją recenzję pierwszego tomu Wiedźm z Savannah? Nazwałam wtedy Ród takim gulity pleasure i niestety ze Źródłem mam podobnie. Lubię tematykę w jakiej obraca się autor, ale w pewnym momencie tragedie z jakimi musiała uporać się Mercy stawały się wręcz śmieszne. Nie twierdzę, że ta książka mi się nie podobała, z tym że wiem... że nie powinna. Mimo tych wszystkich wad jest coś w twórczości autora, co mnie przy nim trzyma.

Blogowo:
Liczba wyświetleń: 3 483 (+ 40)
Obserwatorzy: 280 (+3)
Dodane posty: 8 (+1)
Facebook: 258 (+7)

Jak u Was minął sierpień? Czytaliście którąś z książek, które się tu pojawiły? Lub może macie na jakąś ochotę? :)


Drogi Czytelniku,
Bardzo miło gościć Cię w moich skromnych progach. Jeśli podobało Ci się tutaj lub masz jakieś zastrzeżenia czy uwagi, daj mi o tym znać. Mam nadzieję, że zostaniesz ze mną na dłużej :).
Całusy
Ola

PS. Jeśli sam prowadzisz bloga, zostaw link, łatwiej będzie mi Cię odwiedzić, jednak poza nim, chyba wypadałoby napisać coś więcej? ;)
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka