Pomysł, nawet sam zarys fabuły, choć niezbyt oryginalny, szybko zdobył moją aprobatę. Autorka miała naprawdę interesujący zamysł, w dodatku z przyjemnością czytałam słowne przepychanki bohaterów. Słodycz tej historii zdecydowanie pozwala na chwilowe oderwanie się od rzeczywistości oraz brak strachu o przyszłość głównej pary. To taki typ powieści, po który wyjątkowo lubię sięgnąć, gdy na dworze przyświeca słońce, a ja mam zapracowany tydzień i potrzebuję książki interesującej, ale jednocześnie takiej, że bez żalu mogę odłożyć przeczytanie kolejnego rozdziału 'na jutro'. Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno spełnił te wymagania - mniej więcej do 3/4 swojej objętości, a później... ehh.
Szkoda, że pani Moseley tak szybko zrezygnowała z zadziorności Liam'a, zmieniając go w najbardziej uroczego i zakochanego nastolatka na planecie, a zabierając to, co czyniło go interesującym. To jednak nie sprawiło, że ta powieść mnie rozczarowała - czasami nawet lubię takie historie, pełne miłości i optymizmu, wyjątkowo słodkie i pozytywne, także mogę to wybaczyć. Mogłabym nawet wybaczyć, że romans pomiędzy głównymi bohaterami rozwijał się tak nieprawdopodobnie szybko, w przeciągu paru stron zmieniają się z osób pałających do siebie niechęcią, w parę, która nie może bez siebie żyć. Nie jest to pierwsza i zapewne nie ostatnia opowieść z takim zwrotem wydarzeń. Mogłabym nawet zrozumieć słodycz tej książki, nie przepadam za nią, ale nie mam z tym aż takiego problemu. Ale czego nie mogę wybaczyć? W pewnym momencie, po całej masie uroczych momentów pomiędzy Liam'em i Amber nagle ni z tego ni z owego główną bohaterkę dosłownie zmieszano z błotem, a akcja zaczyna pędzić łeb na szyję, i wcale nie w pozytywnym znaczeniu. Absolutnie wszystko, co mogło pójść źle, tak się potoczyło, co sprawiało, że z niedowierzaniem odwracałam kolejne strony i chyba nawet nie zrobiło mi się przykro, choć taki był zamysł autorki. Śledziłam jedną katastrofę, tylko po to, żeby zaraz wpaść w sidła następnej, a przez to nie wczułam się w żadną z nich, tylko mijałam je jakoś obojętnie. Miałam ochotę zwiesić głowę i powiedzieć autorce, że przecież tak się nie robi - rozumiem, że książka to książka i można puścić wodze fantazji, no ale... życie tak nie działa. W efekcie punkt kulminacyjny został pozbawiony głębi i nie wywołał we mnie żadnych emocji. Przeszkodą dla mnie jest także styl pisania - idealnie pasujący do wieku postaci i uroczej opowieści o miłości, zaczął szwankować w momencie, gdy na scenę wkroczył ojciec Amber. Okazał się zbyt potoczny, zbyt dosłowny... Brakowało mi również większej dawki emocji, uczuć, bo to, przez co przechodziła dziewczyna było naprawdę tragiczne.
Nie mogłam się powstrzymać od porównań do książki Sarah Dessen Ktoś taki jak ty. Obie autorki mają bohaterów w podobnym wieku i obracają się w tym samym gatunku. Jednak tam, gdzie Dessen urzeka realizmem swoich powieści, Moseley zdecydowanie go unika, przez co jej książka wydała mi się przerysowana i pozbawiona głębi, a chyba nie to było zamysłem autorki.
Być może jestem po prostu za stara na tę książkę, ale nie mogłam przełknąć gorzkiej pigułki, ze powieść bazująca dobrym pomyśle i interesującym początku została wrzucona do szuflady w moim mózgu oznaczonej napisem 'odrealnione'. Moim zdaniem Kristy Moseley za bardzo puściła wodze fantazji, przez co Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno stał się kolejną książką o zmarnowanym potencjale - przynajmniej w moim odczuciu. Szkoda.
Moja ocena: 4/10
Skończyłam czytać: kwiecień 2016 r.
Ocena z Lubimy czytać: 6,79/10
Ilość stron: 351
Okładka: miękka
Data wydania: 16 marca 2016 r.
Wydawnictwo: HarperCollins Polska
Tłumaczenie: Zuzanna Smreczyńska
Cena (z okładki): 34,99 zł
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu HarperCollins Polska
- A ty jak masz na imię? - dopytywał.
- Nazywa się: "Tknij ją jeszcze raz, a dostaniesz w mordę"...