Recenzja - „Gniew i świt” Renée Ahdieh

- Małożonko. - Skinął głową.
- Mój władco.
Doczekam jutrzejszego zmierzchu. Nie popełnię błędu.
Przyrzekam, dożyję tylu zachodów słońca, ilu będzie trzeba.
I zabiję cię.
Własnoręcznie.

Są takie książki, że wystarczy tytuł oraz krótkie spojrzenie na okładkę, żebym wiedziała że po prostu muszę je przeczytać. Do tego grona zaliczał się właśnie Gniew i świt. Jeszcze przed premierą i przed pierwszymi recenzjami wiedziałam, że ta powieść po prostu musi do mnie trafić. Nie bez znaczenia był też fakt, że absolutnie uwielbiam motywy Baśni tysiąca i jednej nocy, Szeherezady Aladyna itp.

Jedno życie, jeden świt.
W krainie rządzonej przez młodego, żądnego krwi władcę, każdy poranek przynosi cierpienie kolejnej rodzinie. Khalid, osiemnastoletni kalif Khorsanu, jest potworem. Co noc bierze sobie nową małżonkę, by o poranku owinąć jedwabny sznur wokół jej szyi. Kiedy ofiarą Khalida pada szesnastoletnia przyjaciółka Shahrzad, dziewczyna poprzysięga mu zemstę i zgłasza się na jego kolejną oblubienicę. Shahrzad zamierza nie tylko ujść z życiem, ale też raz na zawsze zakończyć okrutne panowanie kalifa.
Noc za nocą, Shahrzad mami Khalida, snując zachwycające historie i odwleka swój koniec, choć doskonale zdaje sobie sprawę, że kolejny świt może okazać się jej ostatnim. Z czasem dziewczyna zaczyna rozumieć, że w pałacu z marmuru i kamienia nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Shahrzad zamierza odkryć prawdę. Jest gotowa odebrać życie Khalida i tym samym odpłacić mu za tak wiele skradzionych istnień.
Czy miłość zwycięży w świecie pełnym niesamowitych historii i mrocznych sekretów?
(Źródło: Wydawnictwo Filia)

Nie wiem dlaczego, ale aż trzy razy podchodziłam do tej powieści. Nie mogłam się przekroczyć magicznej bariery 10 stron, co zdarza mi się wyjątkowo rzadko. Z jakiegoś powodu już przy tych początkowych kartkach ogarniało mnie dziwne przeczucie, że Gniew i świt okaże się ogromnym rozczarowaniem. Teoretycznie nie miałam temu żadnych konkretnych przesłanek, a mimo to przebrnięcie przez pierwsze 30 stron okazało się nie lada wyzwaniem. 

Czasami autor wrzuca czytelnika sam środek akcji i to rewelacyjnie się sprawdza. Natomiast Renée Ahdieh lekko ten zabieg nie wyszedł tak jak powinien. Wiele postaci i przeskakiwanie między wątkami sprawiły, że nie mogłam się odnaleźć w zamyśle autorki, zwłaszcza dokładając do tego całkiem egzotyczne miejsce akcji. Mnogość bohaterów na początku powoduje problem, ze zorientowaniem się kto jest kim. Przez to niejednokrotnie musiałam cofnąć się o parę stron, żeby upewnić się, że to pierwszy lub kolejny raz, kiedy słyszę o danej osobie.  Jakkolwiek dziwnie to brzmi, miałam problem z odróżnieniem ludzi od zwierząt? Głównie z powodu tego, że już przez pierwszy rozdział pojawia się mnóstwo imion, które ciężko dopasować.

Jednak to wszystko, co opisałam wyżej trwało tylko przez początek powieści. Autorce od pierwszych stron udaje się dobrze oddać klimat, którym rozgrywa się akcja, a jest on iście magiczny. Dokładnie takiej otoczki oczekiwałam sięgając po tę powieść i na tym się nie zawiodłam. Poza tym im dalej w las tym lepiej. Złapałam się na tym, że z niecierpliwością odwracam kolejne strony, chcąc się dowiedzieć, co się dalej wydarzy. Historia snuta przez Szahrzad urzekała mnie w podobnym stopniu co kalifa. Autorka nie zdradzając planów dziewczyny umiejętnie buduje napięcie oraz sprawia, że czytelnik nie może doczekać się co będzie dalej. Bo choć czytelnik dobrze wie, że Szahrzad jako główna bohaterka nie może zginąć na samym początku powieści to i tak, wraz z nią, z obawą oczekuje kolejnego świtu. Z każdym kolejnym rozdziałem sieć niebezpieczeństw zaciska się, sprawiając że wręcz nie sposób oderwać się od Gniewu i świtu. Autorka nie daje czytelnikowi prawie żadnych odpowiedzi, dokłada tylko sekretów, które zagęszczają fabułę. Z niecierpliwością czekałam na jakiekolwiek wskazówki, jednocześnie próbuje sama rozwikłać zagadki, podsuwane przez pisarkę. Dodajmy do tego jeszcze fakt, że pokochałam głównych bohaterów, a postaci drugoplanowej są naprawdę fantastyczne, zwłaszcza Despina i Dżalal.

Summa summarum choć Gniew i świt mógł okazać się gigantyczną klapą - co przeszło mi przez myśl na początku historii - okazało się, że wystarczyło dać jej trochę czasu, żeby zupełnie zdobyła moje serce. Nie jest to książka bez wad, można by dyskutować na temat wieku bohaterów, czy potęgi wybaczenia lub miłości, ale mnie ta opowieść zdobyła. Jestem niesamowicie zaintrygowana, jak autorka zdecyduje się pokierować losami Szahrzad i Khalida, ponieważ zakończenie pozostawia w niepewności i zaostrza apetyt na kontynuację.

Moja ocena: 8/10

Skończyłam czytać: lipiec 2017 r.
Ocena z Lubimy Czytać: 7,2/10
Ilość stron: 460
Okładka: miękka
Data wydania: marzec 2017 r.
Wydawnictwo: Filia
Tłumaczenie: Katarzyna Agnieszka Dyrek
Cena (z okładki): 39,90 zł


Kiedy wsunęła palce w jego włosy, by przytulić się nieco mocniej, zamarł na sekundę,
bo oboje wiedzieli, że zostali zgubieni. Straceni na zawsze.
W tym pocałunku.
Pocałunku, który wszystko zmieni.

Niektóre rzeczy istnieją w naszym życiu jedynie przez krótką chwilę. I musimy pozwolić im odejść, by oświetlały inne niebo.

Podsumowanie sierpnia


Jedno z niewielu (pierwsze?) podsumowań bez stosika, ponieważ... najzwyczajniej w świecie, nie mam się czym chwalić ;). Powinno mi być smuto z tego powodu, ale jestem prze szczęśliwa, że żadna nowa powieść nie znalazła do mnie drogi w poprzednim miesiącu. Głównie dlatego, iż poczułam w końcu ciężar moich zalegających stosów, które wydają się nie topić, a tylko rozrastać. Pierwszeństwo czytania zwykle dostają egzemplarze recenzenckie, a gdy i one się nie pojawiają, okazuje się, że w takich namiętnie wyczytuję pozycje z czytnika. Dlatego też dobrze by było utrzymać ten stan przynajmniej do świąt - ale bądźmy szczerzy - jestem człowiekiem słabej woli... :D. Trzymajcie kciuki!

Sierpień był zdecydowanie leniwym miesiącem i taki właśnie być powinien. Poza krótkim wypadem nad morze, rozkoszowałam się domem, spokojem, książkami, filmami oraz serialami - żyć nie umierać. Cieszę się, że przede mną jeszcze miesiąc wakacji, bo dreszcz mnie przechodzi na myśl o powrocie na uczelnię, ale ehh co zrobić... Przynajmniej znów będę miała wszystkich swoich znajomych pod ręką - jeden plus :D

Książki, które przeczytałam
   
  

Nienawidzę kiedy z wolnym czasem łączy się niemoc czytelnicza. Zawsze odczuwam głęboką irytację, że nie pojawia się ona w okresach, gdy mam mnóstwo roboty... niee, no bo po co? Wtedy książki wchodzą mi jak woda, jeszcze nie skończę jednej, a już zastawiam się co będzie następne w kolejce. Tymczasem sierpień, choć wyjątkowo spokojny, wiązał się właśnie z niechęcią do czytania. Rozłąka była naprawdę dobrą pozycją, ale przebrnięcie przez nią zajęło mi ponad tydzień. Natomiast Królowa Tearlingu przykuła moja uwagę na dłuższą chwilę, zakochałam się w twórczości Eriki Johansen i całą trylogię połknęłam na raz. I wszystko byłoby idealnie, mogłabym dosłownie piać z zachwytu, ale... okrutnie nie spodobał mi się sposób na zakończenie. Nawet pomijając fakt, że może ono podchodzić pod otwarte (nie do końca typowe, ale jednak) to sam pomysł wzbudził moją głęboką irytację, ponieważ SPOJLER ALERT mam wrażenie, że autorka poszła na łatwiznę. Nie dało się z tego zrobić happy endu, bo tak uwikłała bohaterów, ale zamiast się z tym zmierzyć, wybrała wmarzanie całej historii. I tak bohaterowie, których pokochałam przestali istnieć, a wszystkie złe rzeczy nigdy się nie wydarzyły... Serio? Nie znoszę tego zabiegu, nie było jeszcze takiej książki, której zdołałabym go wybaczyć. Po tym niesmaku sięgnęłam po dwie powieści na odstresowanie, które były w porządku - spełniły swoją rolę, choć nie powalają treścią. 
W sumie przeczytałam 6 książek, 1 888 stron, statystycznie 61 dziennie - czyli nie jest najgorzej. 

Najlepsza książka
Postawię na Królową Tearlingu. Mimo niesmaku po zakończeniu tej trylogii, pierwsza część była prawie idealna i wciągnęła mnie w swój świat od pierwszych stron. Mam głęboką słabość do historii opierających się na dworskim życiu, pełnych tajemniczych intryg i zamachów. Także Erika Johansen wstrzeliła się idealnie w mój gust.

Najgorsza książka
Nie żeby faktycznie była zła, bo czytało się to całkiem przyjemnie, ale Przebaczenie zakrawa na kalkę z poprzednich tomów. Vi Keeland pisze nieskomplikowane historie i żeby nie włączył mi się wewnętrzny hejter, muszę mieć prawdziwą ochotę na coś, co nie będzie wymagało ode mnie żadnej pracy umysłowej. Jednak mimo prostoty tej historii, pisarka unika wpadania w absurdy i nie irytuje mnie swoim stylem. Dlatego, choć nie jest to górnolotna literatura, spełnia swoje zadanie, pozwalając mi na parę godzin zapomnieć o całym świecie.


Blogowo:
Liczba wyświetleń: 1 730 (+98)
Obserwatorzy: 312 (+1)
Dodane posty: 4
Facebook: 368 (+4)



Drogi Czytelniku,
Bardzo miło gościć Cię w moich skromnych progach. Jeśli podobało Ci się tutaj lub masz jakieś zastrzeżenia czy uwagi, daj mi o tym znać. Mam nadzieję, że zostaniesz ze mną na dłużej :).
Całusy
Ola

PS. Jeśli sam prowadzisz bloga, zostaw link, łatwiej będzie mi Cię odwiedzić, jednak poza nim, chyba wypadałoby napisać coś więcej? ;)
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka